Recenzja: Dianoya – Lidocaine

– Jezuuu Kamyk!!! Nie mogę!!! Podchodzę do tego trzeci raz i pusto we łbie.

– To co? Ja piszę ??

– Daj mi jeszcze dzień…..

Tak czasami z muzą jest, że pierwsze podejście nie należy do udanych. Drugie też. I trzecie…. A potem słuchasz tego w aucie albo masz w telefonie i słuchasz bezwiednie. A potem jak nie słuchasz, to jakoś pusto jest wokoło. Tak jest z dziesięcioma jednostkami lidokainy którą aplikują nam chłopaki. Ale do rzeczy. Ciężkie granie przeplata się z pokręconymi klimatami. Na szczęście nie ma tu „pseudo jazzowych kombinacji alpejskich”. Jest progresywnie, ale strawnie. Nie przekombinowane aranżacje w których nikt nie chce odebrać blasku fleszy reszcie. Nie znaczy to że nie słychać warsztatu. Najlepszymi numerami na płycie – według mnie –  są „Figaro song”, ” „Best wishes”,  „Nothing in return”.  Bardzo klimatyczne. Świetnie skrojone, niczym ślubny garniak. Co do person w zespole nie chciałbym nikogo wyróżniać, bo wokal Filipa Zielińskiego jest świetny, feeling Jana Niedzielskiego robi ogromne wrażenie, a sekcja którą stworzyli Łukasz Chmieliński i Artur Radkiewicz jest znakomita.

Reasumując…

Zawodowo zagrana zawodowa muza !!! Zawodowo zrealizowana. Z czystym sumieniem mogę polecić tą płytę wszystkim fanom Quidam czy Votum. Teraz czekam na koncerty…… Zatem Panowie do dzieła


Mały kotekSpodobał Ci się wpis pt.:
Recenzja: Dianoya – Lidocaine?
Za każdym razem kiedy zapominasz dać lajka pod wpisem, gdzieś na świecie ginie mały kotek :)

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

353 views